Dynga

Zbigniew Markowski

Dynga wywodzi się z języka prasłowiańskiego czyli wspólnej mowy narodów słowiańskich funkcjonującej do VII wieku naszej ery. Prasłowiańska tęcza przetrwała w rosyjskim, gdzie jest radugą, czeskim (duha) oraz serbskim jako „duga”. Do XV wieku polszczyzna również używała duhy (dugi), później jednak do codziennego słownika weszło pojęcie „tęcza”.

Słówko musiało jednak być nośne, bo przetrwało zmieniając swoje znaczenie. Dęga od XV wieku bowiem oznaczała w języku polskim klepkę, od XVII zaś – klepkę niezbędną do konstruowania beczki. Znów pojawia się więc element łukowaty, podobnie jak w nieco innym zastosowaniu tego słówka – jako pręga albo szrama. W przeróżnych odmianach dęgę spotkać można i dziś w gwarowych słownikach: górale z Bukowiny beczkową klepkę nazywają dungą.

Dęga (lub dąga) mogła być także sztabą zamykającą wrota od wewnątrz, osadzoną na solidnych podporach albo kabłąkiem do zaprzęgu konnego. Jeżeli skojarzymy prasłowiańską dęgę ze znanym nam dziś dyngusem, popełnimy poważny błąd. Zwyczaj polewania się wodą w czasie drugiego święta Wielkiej Nocy nie ma nic wspólnego z tęczą, etymolodzy wskazują zaś na zbieżność z niemieckim słowem „dingen”, które oznacza czynność wykupywania się – na przykład od niechcianej strugi z wiadra. Mamy więc dość zabawny paradoks: gwarze śląskiej udało się przechować prasłowiańskie brzmienie słowa „dynga” podczas gdy polski „dyngus” jest germanizmem.

W zachodniej części Śląska można spotkać wymowę „danga” (nazwę taką przyjęło Towarzistwo Piastowanio Ślonskiyj Mowy z Ciska zarejestrowane przez sąd w Opolu) , tu i ówdzie pojawia się nawet „donga”. Często można spotkać opinię, iż śląska dynga to wyraz, który już wyszedł z użycia zastąpiony przez polską „tęczę”, względnie – regionalną mutację o brzmieniu „tyncza”. To właśnie przekonanie przyświecało działaczom wspomnianego Towarzystwa, którzy walczą z obumieraniem dawnej mowy śląskiej. Trudno odmówić stowarzyszeniu racji, zwłaszcza że druga połowa XIX wieku i pierwsza wieku XX były na Górnym Śląsku czasem krajobrazu zasnutego wiecznymi dymami. Już wtedy trudno było na niebie zauważyć cokolwiek innego, niż wyziewy z licznych kominów. Słówko „dynga” siłą rzeczy stało się więc niszowe i nie mogło konkurować z wyrazami używanymi na co dzień – takimi jak „bajtel”, „sznita” czy nawet „giskana”.

Dzisiejsze niebo nad Bytomiem, Gliwicami czy Katowicami bez wątpienia jest znacznie czystsze, częściej też zobaczyć można tutaj tęczę. Ale swojska dynga pojawia się raczej tylko w regionalnej poezji. Jak w wierszu „Odszoł” Karola Gwoździa nadesłanym na Regionalny Konkurs Poetycki im. Księdza Norberta Bończyka, gdzie autor metaforycznie opisuje wizję przejścia do innego świata po śmierci człowieka:

Tam dynga jest wieczno
I zielone pola
Ptoki śpiywajom
Trwanie wiekuiste
Odszoł w kraina co
Wiecznościom się nazywo

Dynga wywodzi się z języka prasłowiańskiego czyli wspólnej mowy narodów słowiańskich funkcjonującej do VII wieku naszej ery. Prasłowiańska tęcza przetrwała w rosyjskim, gdzie jest radugą, czeskim (duha) oraz serbskim jako „duga”. Do XV wieku polszczyzna również używała duhy (dugi), później jednak do codziennego słownika weszło pojęcie „tęcza”. Słówko musiało jednak być nośne, bo przetrwało zmieniając swoje znaczenie. Dęga od XV wieku bowiem oznaczała w języku polskim klepkę, od XVII zaś – klepkę niezbędną do konstruowania beczki. Znów pojawia się więc element łukowaty, podobnie jak w nieco innym zastosowaniu tego słówka – jako pręga albo szrama. W przeróżnych odmianach dęgę spotkać można i dziś w gwarowych słownikach: górale z Bukowiny beczkową klepkę nazywają dungą.

Dęga (lub dąga) mogła być także sztabą zamykającą wrota od wewnątrz, osadzoną na solidnych podporach albo kabłąkiem do zaprzęgu konnego. Jeżeli skojarzymy prasłowiańską dęgę ze znanym nam dziś dyngusem, popełnimy poważny błąd. Zwyczaj polewania się wodą w czasie drugiego święta Wielkiej Nocy nie ma nic wspólnego z tęczą, etymolodzy wskazują zaś na zbieżność z niemieckim słowem „dingen”, które oznacza czynność wykupywania się – na przykład od niechcianej strugi z wiadra. Mamy więc dość zabawny paradoks: gwarze śląskiej udało się przechować prasłowiańskie brzmienie słowa „dynga” podczas gdy polski „dyngus” jest germanizmem.

W zachodniej części Śląska można spotkać wymowę „danga” (nazwę taką przyjęło Towarzistwo Piastowanio Ślonskiyj Mowy z Ciska zarejestrowane przez sąd w Opolu) , tu i ówdzie pojawia się nawet „donga”. Często można spotkać opinię, iż śląska dynga to wyraz, który już wyszedł z użycia zastąpiony przez polską „tęczę”, względnie – regionalną mutację o brzmieniu „tyncza”. To właśnie przekonanie przyświecało działaczom wspomnianego Towarzystwa, którzy walczą z obumieraniem dawnej mowy śląskiej. Trudno odmówić stowarzyszeniu racji, zwłaszcza że druga połowa XIX wieku i pierwsza wieku XX były na Górnym Śląsku czasem krajobrazu zasnutego wiecznymi dymami. Już wtedy trudno było na niebie zauważyć cokolwiek innego, niż wyziewy z licznych kominów. Słówko „dynga” siłą rzeczy stało się więc niszowe i nie mogło konkurować z wyrazami używanymi na co dzień – takimi jak „bajtel”, „sznita” czy nawet „giskana”.

Dzisiejsze niebo nad Bytomiem, Gliwicami czy Katowicami bez wątpienia jest znacznie czystsze, częściej też zobaczyć można tutaj tęczę. Ale swojska dynga pojawia się raczej tylko w regionalnej poezji. Jak w wierszu „Odszoł” Karola Gwoździa nadesłanym na Regionalny Konkurs Poetycki im. Księdza Norberta Bończyka, gdzie autor metaforycznie opisuje wizję przejścia do innego świata po śmierci człowieka:

Tam dynga jest wieczno
I zielone pola
Ptoki śpiywajom
Trwanie wiekuiste
Odszoł w kraina co
Wiecznościom się nazywo