Karol Godula (1781 – 1848)

Zbigniew Markowski

Karol Godula

Ten niezwykły witraż powstał w berlińskim warsztacie Puhl & Wagner około roku 1940. Przedstawiona za pomocą kolorowych szkiełek postać prezentuje się godnie, choć im dłużej na nią patrzymy, tym więcej daje do myślenia. Widać wyraźnie, że elegancki surdut tak naprawdę służy do ukrycia przed widzem lewej dłoni. A jest jeszcze twarz: z wyraźnie zniekształconą prawą stroną, nadnaturalnie wyeksponowanym jednym okiem bez wyrazu. Ekspresja jest w oku drugim: nawet bardzo pozytywnie nastawiony odbiorca nazwie je demonicznym. Gdybyśmy mogli podziwiać witraż zainstalowany w jakimś wysoko położonym oknie w każdej porze dnia wyglądałby zapewne inaczej. Raz jaśniejąc godnością, innym razem strasząc potworną brzydotą. Nad głową bohatera widnieje wyraźny napis: „Karl Godulla”.

Wszystko co wiemy dziś o Karolu przypomina witraż zmieniający się pod wpływem światła: raz będzie to legenda mroczna, innym razem – świetlana. Na obie Godula zapracował sobie uczciwie. Diabłem został przede wszystkim dlatego, że stronił od ludzi. Nie chodził do kościoła, na długie godziny zamykał się w czymś, co przypominało pracownię alchemika. Eksperymenty były – rzecz jasna tajne – jedyne zaś, co postronni mogli zaobserwować to dziwny dym wydobywający się z komina drewnianej chatki. Komin pojawia się więc w plotkach sprzed stuleci. Tamtędy wlatywać miał czart na pertraktacje z Karlem Godulą, względnie – by przynieść mu czarodziejską różdżkę wskazującą skarby lub kolejny worek ze złotymi talarami. Talarów bowiem Karolowi nie brakowało, w chwili największego rozkwitu jego imperium wypłacało co miesiąc wszystkim zatrudnionym pracownikom 25 tysięcy takich talarów. Gdy w 1848 roku zmarł (w czasach tych wykwalifikowany robotnik mógł liczyć na miesięczny zarobek w wysokości 15 talarów), spadek wyceniono na 2 miliony. Wiele mówiono o kolejnym punkcie testamentu, bo zgodnie z wolą zmarłego wszystkie dokumenty przez niego pozostawione powinien strawić ogień. Z dymem poszło więc kilka centnarów (czyli około ćwierć tony) przeróżnych pism. To właśnie dlatego każdy dziś odnaleziony dokument zawiązany z Karolem Godulą jest traktowany jak sensacyjne odkrycie.

Spadek to zresztą kolejny powód do budowania czarnej legendy. W niezrozumiały sposób Godula pominął w testamencie swoją najbliższą rodzinę. Młodszy brat i trzy starsze siostry miały co prawda dostać jakieś nędzne ochłapy, 50 tysięcy talarów miało powędrować do pracowników jego zakładów, prawdziwy majątek przypadł jednak sierocie, która jako dziecko ponoć podarowała mu bukiecik zerwanych na łące kwiatów. Zapamiętano go jako pracodawcę co najmniej dziwnego, takiego który potrafił wpaść z sękatym kijem do karczmy i pobić pijących tam alkohol robotników. Dużą złośliwością z jego strony był sposób wypłacania zarobku. W kopalniach Goduli dostawało się nie pieniądze, a bony do wykorzystania w jego sklepach. Dziś moglibyśmy go również nazwać windykatorem, skupował bowiem wierzytelności, pożyczał także pieniądze na procent. Nawet gdy któreś z jego przedsięwzięć plajtowało, Karol wychodził z opresji jeszcze bogatszy niż przedtem. Był ponoć mściwy. Gdy król Fryderyk Wilhelm IV zlekceważył uroczyste powitanie Goduli podczas otwarcia w 1846 roku linii kolejowej wiodącej z Mysłowic do Opola, ten długo nie mógł darować monarsze zniewagi. Podczas gdy Karol w towarzystwie orkiestr dętych miał zamiar powitać władcę na dworcu w Chebziu, ten nie raczył nawet wyjrzeć przez okno wagonu. Na Śląsku mówiono potem, że w odwecie Godula wysypał w swoim biurze podłogę monetami z podobizną Fryderyka Wilhelma i spacerował po wizerunku króla zmuszając do podobnego zachowania urzędników państwowych odwiedzających go podczas pracy.

Jest też biała legenda, która punkt po punkcie rozprawia się z czarną. W jasnej wersji odnajdujemy więc źródło natury odludka, który jako najemny pracownik Karola Franciszka Ballestrema gdzieś pod Pławniowicami został okrutnie pobity przez kłusowników. Mieli oni powiesić go na drzewie i doprowadzić do trwałego kalectwa, w tym – do utraty nogi, którą później zastąpiono protezą. W „Pokładzie Joanny” Gustaw Morcinek tak opisuje konsekwencje wydarzenia z przełomu XVIII i XIX wieku:

Godula, pan nad pany, kuternoga i ponury samotnik, pozbawiony męskości przez pławniowickich kłusowników, cudak i chyba jakiś charakternik, gdyż samego diabła haniebnie okminił

Napaść na Godulę oszpeciła go, ale nie przerwała błyskotliwej kariery trwającej już od dzieciństwa. Urodzony w 1781 roku Karol nawet do pierwszej komunii przystąpił znacznie wcześniej niż rówieśnicy, bo uznany został za wybitnie zdolnego i inteligentnego. Dlatego też trafił do elitarnej szkoły cystersów w Rudach, później zaś – do opawskiego Liceum i pod opiekę prywatnych nauczycieli Ballestremów. To nieprawda, że pochodził ze społecznych dołów: ojciec (Józef Godula) był co prawda najemnym nadzorcą lasów, dorobił się jednak własnego majątku ziemskiego pod Rudami Raciborskimi, przez co jedna z jego córek mogła nawet wyjść za barona de Lengsfelda z Gliwic. Mimo to kariera skromnego chłopaka z Przyszowic może przyprawić o rumieniec wstydu młodszego o 130 lat Johna D. Rockefellera. I jak w przypadku słynnego Amerykanina, sukces Goduli opierał się na jego talencie oraz pracowitości wspartych czasem stosowną odrobiną szczęścia. Na przemysłowy debiut Karola przypadły wszak czasy, gdy Moskwa spalona w wyniku ofensywy Napoleona wielkim głosem wołała o cynk do pokrycia miasta budowanego niemal od zera. Drewniana wcześniej stolica Rosji składała na Górnym Śląsku gigantyczne zamówienia, by uzyskać materiał i ognioodporny, i nie poddający się korozji. Cynk zdawał się zresztą być ulubionym metalem Karola. W roku 1815 Godula uzyskał pierwsze udziały w zarządzanej przez siebie firmie hrabiego Ballestrema – hucie cynku (nomen omen) „Karlhütte”. Już dziesięć lat później zakład okrzyknięto najnowocześniejszą cynkownią na świecie. W tym czasie Godula zdążył się już usamodzielnić i po dość nietypowym jak na owe czasy (bo w całkowicie przyjaznym) rozstaniu z Ballestremem, mógł zacząć budować pierwsze przemysłowe imperium Śląska. Za jego sprawą doszło do odkrycia potężnych zasobów węgla kamiennego w okolicach Zabrza: kapitał ten pracował przez dwieście następnych lat.

W jego masie spadkowej znalazło się 19 kopalń galmanu i trzy huty cynku, sześć kopalń węgla i niezliczone zakłady wydobywczego zaplecza. Były i majątki ziemskie obejmujące 16 tysięcy hektarów upraw oraz ponad 700 hektarów lasu – niewyobrażalny majątek lokujący go wśród najbogatszych ludzi ówczesnego świata. Można zaryzykować twierdzenie, iż inwestycje Goduli wyznaczyły obszar przemysłowej części Śląska: jego zakłady powstawały w obszarze dzisiejszego Bytomia, Rudy Śląskiej i Zabrza. Wszystko to, co uzyskali późniejsi magnaci przemysłowi tego obszaru wyrosło na fundamencie zbudowanym przez Karola. Biała legenda Goduli przedstawia go jako wizjonera gospodarczego, który potrafił harmonijnie połączyć działalność na wielu polach ekonomiki. Jako człowieka znacznie wyprzedzającego swoją epokę poprzez zrozumienie działania rynków kapitałowych, wpływu systemu podatkowego na rozwój gospodarczy, obrotu finansami. Miał dobrze wyrobioną opinię na temat konieczności interwencji państwa w przypadku trudności przedsiębiorstw. Gospodarkę leśną, transport, wydobycie rud, ich przerób oraz sprzedaż Godula widział jako jeden system, który starał się harmonijnie rozwijać nie pomijając roli człowieka w procesach gospodarczych. To dlatego robotnicy w jego zakładach otrzymywali mieszkania i bezpłatną opiekę lekarską. Nawet przedstawione w czarnej legendzie bicie pijaków służyć miało walce z alkoholizmem; walce, którą Godula ponoć umiał wygrać.

Ale nawet po śmierci Goduli (na chorobę nerek) w 1848 roku nie skończyły się zawirowania wokół jego osoby. Choć zmarł we Wrocławiu, ponad 60 lat później jego szczątki pochowano na bytomskich Szombierkach. Decyzję taką podjęła jego główna spadkobierczyni – Joanna Gryzik znana później jako hrabina Schaffgotsch von Schomberg – Godulla: dziewczynka, która w chwili śmierci Karola miała jedynie 6 lat. Nawet drewniany kościółek, w którym ochrzczono Karola Godulę dziś znajduje się w zupełnie innym miejscu. Pod koniec lat trzydziestych XX wieku świątynię przeniesiono do parafii Świętego Mikołaja Biskupa w Borowej Wsi. Wspomniany witraż z wizerunkiem śląskiego przemysłowca zaginął: dziś znajduje się na liście dzieł utraconych podczas II wojny światowej. Zupełnie jak gdyby część testamentu o zniszczeniu wszystkich pamiątek po Goduli wciąż miała swoją moc.