Ślązacy u Andersa

Zbigniew Markowski

Ślązacy u Andersa

18 maja 1989 roku o godzinie 9.45 przy wejściu do bazyliki na Monte Cassino spotkało się dwóch weteranów: porucznik Kazimierz Gurbiel i obergefreiter Robert Frettlohr. Były kwiaty, łzy wzruszenia i uściski – zwłaszcza, że kilka lat wcześniej Niemiec publicznie bronił honoru polskich żołnierzy niesłusznie oskarżanych w programie telewizyjnym o przestępstwa wojenne. Poprzednie spotkanie w tym samym miejscu nie było tak uroczyste: dokładnie 45 lat wcześniej pododdział Gurbiela wziął do niewoli rannego obergefreitera Frettlohra. Tak jak w czasie wojny, w 1989 roku obu starszym panom towarzyszyli koledzy: po spotkaniu kombatanci polscy udali się na wojenny cmentarz niemiecki, Niemcy złożyli kwiaty na grobach żołnierzy polskich poległych pod Monte Cassino.

Cmentarze pod Monte Cassino są oddzielne – z dość nieoczekiwanym wspólnym mianownikiem: na obu spoczywają Ślązacy. Dla nich bitwa była bratobójcza: udokumentowano wiele przypadków, gdy po dwóch stronach znaleźli się żołnierze z tej samej miejscowości. Bracia Alojzy i Stanisław Wijowie spod Wodzisławia odnaleźli się tam w mundurach dwóch walczących stron. Melchior Wańkowicz, który epicką bitwę ujął w literackiej formule wspomina Jana Gazura ze Śląska Cieszyńskiego – niemieckiego żołnierza pod ogniem karabinów przechodzącego na polską stronę. Gazur jeszcze w hitlerowskim mundurze chwycił za nosze, by nieść pomoc rannym Polakom. Przejście do alianckiej armii nie było sprawą prostą: żołnierz – jako dezerter – nie był w razie schwytania chroniony przez międzynarodowe konwencje i groziło mu natychmiastowe rozstrzelanie. Ślązacy podczas wstępowania do armii Andersa byli o tym informowani przy pomocy specjalnego druku; w razie potrzeby otrzymywali fałszywe nazwisko, czasem posługiwali się pseudonimami – także po to, by chronić pozostające pod okupacją niemiecką rodziny.

Mimo iż przypadki dezercji Ślązaków z Wehrmachtu incydentalnie zdarzały się już we wrześniu 1939 roku czy podczas kampanii francuskiej 1940, zorganizowane formy przechodzenia żołnierzy na aliancką stronę rozpoczęły się na przełomie 1940 i 1941 roku w Afryce – z Afrika Korps. Historycy szacują, iż do Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie trafiło łącznie niemal 90 tysięcy byłych żołnierzy Wehrmachtu (w tym także Pomorzan czy Wielkopolan), 40 tysięcy z nich pochodziło z Górnego Śląska. Na froncie wschodnim było inaczej: przypadków przechodzenia do przeciwnika odnotowano niewiele, bo Armia Czerwona nie miała zwyczaju długiego zastanawiania się nad losem takiej osoby. Jedynie trzy tysiące dezerterów i jeńców z Wehrmachtu skierowano do 3. Pomorskiej Dywizji Piechoty im. Romualda Traugutta. Ślązak w czasie II wojny światowej mógł znaleźć się praktycznie w każdym zakątku świata: wędrować z armią Andersa przez Palestynę, służyć pod Rommlem w okolicach El Alamein, prowadzić czołg Dywizji Pancernej Stanisława Maczka. Były i przypadki graniczące z absurdem – jak losy wcielonego do Wehrmachtu Aleksandra Bochonia z Rudy, który odmówił złożenia wojskowej przysięgi. Sąd polowy skazał go za to na karę śmierci, kiedy jednak okazało się, że Bochoń nigdy nie podpisał niemieckiej listy narodowościowej, karę złagodzono (!) do trzech lat więzienia. Później jednak wysłany został – znów jako niemiecki żołnierz – na front bałkański, gdzie niemal natychmiast ze swojej karnej kompanii zdezerterował do partyzanckiego oddziału. Walczył później w szeregach 5. Brygady Czarnogórskiej.

Jednoznacznego obrazu Ślązaka u Andersa czy Maczka wypracować nie można: byli tacy, którzy drogę od wrześniowej klęski aż po zdobycie Bolonii przeszli w polskim mundurze, byli tacy, którzy mundur niemiecki z przekonania porzucili. Bez wątpienia byli również tacy, którzy woleli służbę wojskową od pobytu w obozie jenieckim – choćby ze względu na dużo lepsze racje żywnościowe i ci, którzy postanowili zmienić stronę frontu na zwycięską. Tylko oni sami wiedzieli wszystko o swoich motywach, decyzjach i losach, choć niewielu z nich chciało o tych sprawach otwarcie i publicznie mówić. Żołnierze Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie pochodzący ze Śląska znacznie częściej niż ich koledzy z innych stron kraju deklarowali po wojnie chęć powrotu do Polski: wprost w kolejny huragan historii zwany stalinizmem. Dowódca dużej części z nich – generał Anders – już w 1946 roku został pozbawiony polskiego obywatelstwa, zaś służba na Zachodzie niekoniecznie musiała kojarzyć się władzom z czymś pozytywnym. W żołnierzach spod Monte Cassino widziano raczej dywersantów, niż bohaterów. Dziadka od Andersa nie postrzegano lepiej niż dziadka z Wehrmachtu, choć często była to jedna i ta sama osoba.