Wincenty Pstrowski

Zbigniew Markowski

Wincenty Pstrowski (1904-1948)

Gospodarka radzieckiej odmiany socjalizmu miała pewien dość istotny problem: żadnym sposobem nie można było zmotywować ludzi do pracy. Nawet gdyby otrzymywane przez nich pieniądze miały jakąś wartość – a przecież nie miały – i tak brakowało towaru, który można byłoby za nie kupić. Z nieustającym problemem niskiej wydajności partyjni przywódcy walczyli po swojemu: podając niewielką marchewkę, pokazując sporych rozmiarów kij, przy okazji zaś – dmąc w propagandowe trąby.

Krzesanie entuzjazmu rozpoczęło się już w kwietniu 1919 roku, gdy grupa ochotników (nie pobierając za to wynagrodzenia) udała się do pracy w jednej z moskiewskich lokomotywowni. Pierwszą ogólnokrajową akcję tego typu sowiecka Rosja zorganizowała 1 maja roku 1920. Do pracy ruszył nawet przywódca narodu – Lenin – uwieczniony z tej okazji na obrazie Włodzimierza Krichackiego. Artysta uchwycił moment, gdy wódz rewolucji wspólnie z robotnikami usuwa z okolic Kremla jakąś potężną drewnianą belkę. Dzieło otrzymało tytuł „Lenin na pierwszym subbotniku” i znajduje się dziś w kanonie malarstwa sławiącego robotniczą rewolucję. Sam Lenin nie tylko gorąco popierał pomysł dodatkowej pracy (choćby w artykule „Wielka inicjatywa”), lecz ponoć także był pomysłodawcą idei subbotników. Subbotniki nazwano tak od rosyjskiej nazwy soboty – na ochotnicze prace udawano się bowiem w czasie weekendu: w sobotę lub niedzielę. Nawet jeśli pierwsi uczestnicy czynów społecznych faktycznie udawali się do pracy z własnej woli, dobrowolny udział szybko stał się fikcją. Skoro darmowa praca miała świadczyć o pozytywnym zaangażowaniu w rosyjską rewolucję, każdy kto jej unikał był wrogiem – tak pojawił się kij. Praca w dodatkowych godzinach nadal nie przynosiła żadnego wymiernego efektu, co świetnie ilustruje dowcip o sadzeniu drzew z tamtych czasów. W opowiastce postronny obserwator widzi dwóch osobników, z których jeden wykopuje dziury w ziemi, drugi zaś podąża za nim i zakopuje świeżo zrobione otwory. Na pytanie o to, co też obaj panowie robią pada odpowiedź: mieliśmy w trójkę sadzić drzewa, ale ten, który miał je wkładać do dziury akurat nie przyszedł.

Marchewką dla świadczących weekendową pracą miała być sława w postaci gazetowej wzmianki, bo na obraz z Leninem załapać mogli się nieliczni. Większą marchewkę pokazał społeczeństwu Stalin. Kiedy w radzieckiej Rosji pojawił się pierwszy przodownik pracy z prawdziwego zdarzenia – górnik Aleksiej Stachanow (który ostatniej sierpniowej nocy 1935 roku wykonał 1475% swojej normy), uhonorowano go po królewsku. Wpierw otrzymał trzymiesięczną premię, dom oraz konia z bryczką. Później przyszły zaszczyty, ordery i funkcje. Jak na ironię losu, Stachanowa stworzył przypadek: kierownictwu jego donbaskiej kopalni – „Centralna Irmino” groziła karna wywózka do łagru, gdyż zakład przez dłuższy czas nie realizował zakładanych planów. Może Stalin rozdawał większe marchewki, ale kij w jego wydaniu miał naprawdę gigantyczne rozmiary. By ratować szefostwo kopalni wymyślono spektakularny występ Stachanowa, nawiasem mówiąc – nieco naciągany przy pomocy asystentów, których w oficjalnym komunikacie nie było. Zanim Górny Śląsk znalazł się w 1945 roku w orbicie sowieckiej władzy, radziecki ruch współzawodnictwa rozrósł się do gigantycznych rozmiarów. Przodowników pracy nazywano stachanowcami i stanowili oni celebrycką szpicę socjalistycznej elity.

Polska władza komunistyczna bardzo szybko znalazła się w tym samym gospodarczym kłopocie, co jej sowiecki pierwowzór. Sięgnięto więc po te same środki zaradcze i wymyślono polskiego Stachanowa. Polski Stachanow nazywał się Wincenty Pstrowski. Wieś Deszno, w której się urodził dziś znajduje się w województwie świętokrzyskim – tuż obok rejowskich Nagłowic. Pierwsze dziesięciolecia żywota Wincentego (rocznik 1904) to seria dramatów: wpierw ojciec przyszłego górnika, na co dzień wynajmujący się do przeróżnych prac, zginął przygnieciony ścinanym drzewem w hrabiowskim lesie. Żonaty już Pstrowski śladem licznych świętokrzyskich chłopów udał się w poszukiwaniu pracy do Zagłębia Dąbrowskiego. W podsosnowieckim „Mortimerze” (z czasów bardziej nam współczesnych znanym jako kopalnia „Porąbka – Klimontów”) zdążył przepracować jedynie cztery lata, bo zakład zamknięto. Później była praca w nielegalnych biedaszybach i decyzja o emigracji. Od 1937 roku, kiedy wraz z rodziną wyjechał do Belgii, znalazł się na liście pracowników kopalń Marlanweld i Quaregnon. W czasie wojny Wincenty zapisał się do Komunistycznej Partii Belgii oraz do Związku Patriotów Polskich. Po latach swoją emigrację określił jako dziesięcioletnią tułaczkę za kawałkiem chleba. Powrót do Polski w 1946 roku tłumaczył chęcią przyczynienia się od odbudowy straszliwie zniszczonego kraju oraz wyrazem radości z faktu, iż gospodarzem kraju jest wreszcie naród.

Choć w oficjalnych biografiach znajdujemy informację o tym, że po powrocie z Belgii Wincenty od razu zatrudnił się w zabrzańskiej kopalni „Jadwiga”, Franciszek Wszołek w swoich wspomnieniach pisze o krótkim epizodzie Pstrowskiego w innej pobliskiej kopalni – „Ludwiku”. Wszołek opisuje przyszłego bohatera pracy jako osobę konfliktową, wykłócającą się wciąż ze sztygarami i kalifaktorami. Podobno właśnie z powodu konfliktu między sztygarem Wszołkiem a Wincentym doszło do zmiany miejsca zatrudnienia tego ostatniego. Tak Pstrowski znalazł się w kopalni „Jadwiga”. To stamtąd 27 lipca 1947 roku wystosował słynny list wzywający górników do współzawodnictwa pracy. Powołując się na swoje osiągnięcia (w lutym wykonałem normę 240%, w kwietniu wykonałem normę 293%, w maju – 270%) pytał: – kto da więcej niż ja? Polski Stachanow przystąpił do akcji. Władza zaś przygotowała dla niego liczne marchewki: od pięciolampowego odbiornika radiowego aż po najwyższy, dopiero co wprowadzony Order Budowniczego Polski Ludowej. Pstrowski momentalnie został gwiazdą mediów, którym – tak jak branżowemu „Światowi Górnika” zdradza tajemnice sukcesu:

Po przybyciu na. chodnik wierci 6 otworów. Trzy z nich (przepisy górnicze zezwalają tylko na taką ilość) nabija materiałem wybuchowym. Po odstrzeleniu i wybraniu węgla (pracę tę wykonuje razem z ładowaczem) nabija trzy pozostałe dziury, strzela, kontroluje, chwyta za łopatę i znowu wspólnie z ładowaczem ładuje. Pstrowski podkreśla, że osiągnięcie takich wyników przypisuje jedynie zgodnej i harmonijnej współpracy dwóch dobranych górników — rębacza i ładowacza.

Największa nagroda przyjść miała 22 lipca 1949 roku. Wtedy to wręczano pierwszych osiem Orderów Budowniczego Polski Ludowej; aż cztery takie odznaczenia przypadły przodownikom pracy. Order przypięto do piersi włókniarki Wandy Gośmińskiej, murarza Michała Krajewskiego i górnika Franciszka Apryasa. Czwarte odznaczenie przeznaczone było dla Wincentego Pstrowskiego, który odebrać go nie mógł. Zmarł bowiem 18 kwietnia 1948 roku po dramatycznej akcji ratowania jego życia. Żywa do dziś plotka mówi, iż pośrednią przyczyną śmierci górnika było tyleż źle przeprowadzone, co niepotrzebne leczenie zębów. Pstrowski mówił niewyraźnie, partyjny funkcjonariusz zaś – w trosce o efektowne wystąpienia przed licznymi mikrofonami – doradził mu korektę zgryzu. Równie przedmiotowo potraktowano onegdaj samego Stachanowa, któremu po urodzeniu nadano imię Andrieja. W jednej z pierwszych relacji o sowieckim bohaterze znalazł się jednak błąd: dziennikarz omyłkowo nazwał go Aleksiejem. Gdy Stalin dowiedział się o tej dwoistości podjął decyzję, że Stachanow ma jednak być Aleksiejem i tak pozostało do dziś. Pewne jest, że ostateczną przyczyną śmierci Pstrowskiego była bezlitosna białaczka. Nie pomogły zagraniczne konsultacje ani grupa żołnierzy obozujących pod krakowską kliniką na wypadek, gdyby potrzebna była pilna transfuzja krwi. Pstrowskiego ratowano z determinacją i do końca; nie tyle z dobroci serca, co z przyczyn propagandowych. Dla społeczeństwa jasne bowiem było, że to wyczerpująca praca zabiła górnika. Tak też śmierć Wincentego podsumowała śląska ulica: „Wincenty Pstrowski – górnik ubogi, wykonał normę, wyciągnął nogi”. Chociaż władza znalazła propagandowy happy end w postaci braci Bugdołów, którzy natychmiast podjęli dzieło zapoczątkowane przez Pstrowskiego, ruch przodowników pracy w kopalniach faktycznie załamał się. Tak naprawdę od samego początku wisiał on zresztą na włosku. Podziemne chodniki to nie jest miejsce do ścigania się, wiedzą o tym wszyscy doświadczeni górnicy.

Według oficjalnych danych na pogrzebie naliczono 100 tysięcy osób – największe zgromadzenie w historii Zabrza; tego dnia tramwaje kursowały za darmo. Wiele lat po śmierci Pstrowski dostał jeszcze jedną nagrodę: w 1978 roku zabrzański plac przyozdobiono pomnikiem przodownika pracy. Niebawem historia miała zająć się likwidowaniem śladów górnika: jeszcze w tym samym 1978 roku na żyletki pocięto rudowęglowiec „Wincenty Pstrowski”. Później przyszły głębsze zmiany: rok 1990 pozbawił Pstrowskiego patronatu osiedla w Żorach, kopalnia „Pstrowski” zakończyła wydobycie w 1995 roku, w 2006 roku Politechnika Śląska przestała nosić jego imię, z polskich miast kolejno znikały ulice Pstrowskiego. Został tylko pomnik w Zabrzu: pamiątka po tragicznej postaci tragicznego epizodu tragicznej pomyłki gospodarczej.