Karin Stanek (1946 – 2011)

Zbigniew Markowski

Karin Stanek

O Jimmy Joe, ja kocham ciebie
O Jimmy Joe, ty o tym wiesz
Nie szukaj żadnej z gwiazd na niebie
I pomyśl o mnie. Albo nie
(Jimmy Joe – piosenka Karin Stanek)

Jimmy Joe z muzycznego punktu widzenia jest charlestonem, czyli afroamerykańskim wynalazkiem, którego kariera eksplodowała w latach 20. XX wieku. Kiedy jednak w konkursie na wokalistkę Czerwono – Czarnych Karin Stanek ową piosenkę zaśpiewała (marzec 1962), wymiar utworu zmienił się z co najmniej dwóch powodów. Jimmy jest bowiem w rytmie parzystym: cztery czwarte charlestona stanowiło poważną rewolucję muzyczną: takie metrum rezerwowano wówczas dla wojskowych marszów, względnie – pieśni partyzanckich o płaczących wierzbach. Muzyka rozrywkowa jest „na trzy” i koniec – tak widział to Jerzy Połomski oraz Maria Koterbska. Powód numer dwa był widoczny jeszcze bardziej i nazwać trzeba go żywiołowością wykonania. To coś, czego w nutach nie ma, a co wielki kompozytor klasyczny mógł co najwyżej opatrzyć wskazówką „molto appassionato” czyli nakazem wykonania z ogromną pasją. Podobne zjawisko odnajdziemy w utworze „Tutti Frutti” śpiewanym przez Freddiego Mercurego (Karin również z powodzeniem piosenkę tę wykonywała). W nutach właściwie nic tam szczególnego nie ma, ale artysta umie zrobić z tych kilku fraz prawdziwy dynamit.

Do utworu o Jimmim szesnastoletnia Stanek umiała włożyć tyle dynamitu, że bez trudu konkurs wygrała, została wokalistką kultowego już wówczas zespołu i mogła rozpocząć prawdziwą, profesjonalną karierę. Wiele lat później ów dynamit próbowano przemycić w pseudonimie Karin przeznaczonym na zachodni rynek – artystce wymyślono miano Baby Gun, co uwypuklało dziecięcy wizerunek połączony z siłą karabinowego pocisku. W latach sześćdziesiątych gazety pisały, że Stanek na estradę nie weszła, nie wbiegła, a wtargnęła. Tak zresztą było i w innych sferach życia, co wyraźnie można odczuć czytając wspomnienia. Kiedy nastoletnia Karina po raz pierwszy obserwowała z trybun chorzowskiego stadionu mecz swojej ulubionej drużyny, darła się bez opamiętania przy każdym golu – niezależnie od tego, w której bramce wylądowała piłka, co wprawiało w osłupienie siedzących obok, tradycyjnych, śląskich kibiców. A gdy wróciła do domu przy bytomskiej ulicy Wolności numer 54, nie wiedziała nawet jaki był wynik meczu. Żywiołowość niosła ją na scenie, kierowała każdym ruchem, każdą sylabą i każdą muzyczna frazą. Zdarzało się i tak, że tajfun – Karin Stanek nie pamiętała, co działo się na estradzie. Śpiewała, tańczyła i grała kierowana ręką niewyobrażalnie silnej emocji.

Tato, kup mi dżinsy, spodnie
Tato, będzie mi wygodnie
Tato, wszyscy mają dżinsy
Kup je mi
(Tato, kup mi dżinsy – piosenka Karin Stanek)

Dżinsy (podobnie jak Jimmy Joe) były wynalazkiem amerykańskim i w latach sześćdziesiątych wreszcie można było wyśpiewać podziw dla wolności, radości oraz sztuki made in USA. Polityka socjalistycznej władzy nieco ociepliła się, więc kto żyw korzystał z poluzowania ideologicznych cugli. Spodnie, choć niekoniecznie w formule jeans – były zresztą znakiem firmowym Stanek, zaś wyjaśnienie – dlaczego, niesie drugi wers piosenki. Karin czuła się w spodniach komfortowo, bo mogła w nich szaleć na estradzie bez ograniczeń. Dziś każda kobieta rozumie to doskonale, ale czasy, gdy piosenkarka zaczynała swoją karierę rządziły się zupełnie innymi prawami. Zapatrzone w zachodnią modę kobiety były wówczas wyśmiewane zarówno z ambon, jak i z partyjnych mównic. Dziewczyna mogła założyć spodnie idąc do szkoły dopiero od 1972 roku, bo wcześniej obowiązywał zakaz. O spodniach Karin Stanek plotkowano zresztą na potęgę. Według jednej wersji miała nimi zakrywać wytatuowane kończyny, według innej – maskować jedną nogę krótszą od drugiej. Według najbardziej pochlebnej plotki nosiła spodnie, bo po prostu miała krzywe nogi.

W piosence jest jeszcze jedno słowo – klucz: tato. Kiedy podczas jednego z licznych egzaminów (tak, tak – piosenkarz w PRL musiał zdawać egzaminy przed szacowną komisją, by móc wykonywać swój zawód) Karin śpiewała ową piosenkę, w emocjach usiadła na kolanach członka gremium – Tadeusza Olszy. Tak, jak gdyby był jej tatą. Podczas koncertów szukała wzrokiem na widowni kogoś, kto mógłby tym tatą być. Może dlatego, że w prawdziwym życiu ojca po prostu nie miała. Sześcioro dzieci pani Zofia Stankowa wychowywała sama, a Karin ujrzała rodzica po raz pierwszy w dniu swojej Pierwszej Komunii – w kościele Najświętszej Marii Panny. Problem taty mocno zaważył na pierwszej części życiorysu przyszłej gwiazdy – łącznie z tym, że sfałszowała swoją metrykę postarzając się o trzy lata, by móc podjąć pracę gońca w jednym z wielu wielkich przedsiębiorstw górniczych.

Chłopcy! Dziewczęta! Któż nam się oprze
Aż trudno temu dać wiarę
Właśnie sprzedano – radio podało
Trzystutysięczną gitarę
(Trzysta tysięcy gitar – piosenka Karin Stanek)

Pierwsza gitara Karin Stanek była prezentem od matki i kosztowała równe 150 złotych. Uspołeczniony handel wykorzystał polityczne rozluźnienie i dostarczył do sklepów model opatrzony kwietnymi ornamentami – w końcu instrument ten po drugiej stronie globu był atrybutem dzieci – kwiatów. Mamy więc kolejny amerykanizm, jeden z bardzo, bardzo wielu. Idol nastoletniej Karin, muzyk Czerwono – Czarnych, z którym zresztą później na estradzie współpracowała, nazywał się z amerykańska Toni Keczer (tak – pisane przez „cz”), choć w dokumentach wyraźnie widniało „Antoni Kaczor”. Bardziej ostrożny był niejaki Czesław Wydrzycki, który kazał nazywać się Niemenem. Choć tak po prawdzie to może też był nieostrożny, bo przecież każdy funkcjonariusz partyjny dobrze wiedział, że Niemen to taka rzeka w ZSRR.

Pierwszych gitarowych akordów Stanek nauczyła się od wujka, jakiś czas miała profesjonalnego nauczyciela, później zaś – nie wypuściła swoich gitar z rąk aż do końca życia. Początki wyznaczały jasne punkty na bytomskiej mapie kultury: ośrodki na Bobrku, w Szombierkach, przede wszystkim zaś plac Ernsta Thelmana, gdzie odbywały się koncerty i gdzie młoda Karin pod estradą, z gitarą w dłoni chłonęła każdą nutę. Śpiewała idąc na targ, jadąc tramwajem oraz w pracy, gdzie improwizowany koncert dla kolegów i koleżanek w każdej chwili przerwać mógł groźny kierownik. Masowo sprzedawane gitary były znakiem czasu. Nadchodziła co prawda epoka tanich gramofonów zwanych wówczas adapterami, ale do prawdziwej muzyki odtwarzanej na własny użytek było jeszcze daleko. Pojawiały się symptomy masowej popularności w masowej kulturze: kiedy popularność Stanek sięgnęła zenitu, w kioskach sprzedawano laleczki z warkoczykami pod handlową nazwą „Karin”. Gitara mogła również posłużyć jako niecodzienny rekwizyt sceniczny. W czasie wykonywania innej piosenki – „Motor i ja” Karin dosiadała instrumentu – jakże praktyczne są spodnie – i pędziła po scenie imitując motocyklową jazdę.

Jedziemy autostopem, jedziemy autostopem
W ten sposób możesz bracie przejechać Europę
Gdzie szosy biała nić, tam bracie śmiało wyjdź
I nie martw się co będzie potem
(Autostop – piosenka Karin Stanek)

Przejechanie Europy zostało wyśpiewane nieco na wyrost, bo pośpiewać sobie to jedno, a dostać paszport to zupełnie inna sprawa. Jako Ślązaczka Stanek miała z tym paszportem stałe problemy, bo traktowano ją jako element niepewny. A niepewny element korzystając z trasy koncertowej mógł wybrać wolność w wolnej części Europy. Tournee po ZSRR – proszę bardzo, Niemiecka Republika Demokratyczna też jest w porządku, ale za żelazną kurtynę – nie wolno. Udało się wyjechać z Czerwono – Czarnymi do Stanów Zjednoczonych i Kanady, udały się koncerty w Europie Zachodniej, ale na dziewczynę z Bytomia władze zawsze patrzyły podejrzliwie. Może nawet miały rację, bo najpierw (1976) do Niemiec – w ramach gierkowskiego łączenia rodzin – wyemigrowała familia Kariny, później zaś – po tym, jak jej wieloletnią menadżerkę i przyjaciółkę – Annę Kryszkiewicz, stan wojenny zatrzymał w Polsce, ona sama poprosiła o niemieckie obywatelstwo. Ze wspomnień artystki (także tych najważniejszych, spisanych przez wspomnianą Kryszkiewicz) wynika, że czasem krytykowano ją za śląski akcent. Po rozstaniu z Czerwono – Czarnymi w 1969 roku krytykowano ją zresztą za wszystko. Także za wspomniane wcześniej krzywe nogi, rzekome wygwizdanie przez publiczność czy brak męża, którego nie miała nigdy.

Dziś wiemy „co było potem”. Bytomski domek babci Trudy, w którym Stanek mieszkała do 9. roku życia już nie istnieje. Ulicę Wolności, czyli kolejny adres w życiorysie przemianowano na Piłsudskiego. Plac Thelmana zmienił patrona na Jana III Sobieskiego, a Bytomskie Centrum Kultury (gdzie zdążyła jeszcze wystąpić w 1997 roku) mieści się dziś przy placu Karin Stanek. W 2013 roku przed budynkiem centrum stanął pomnik dziewczyny z gitarą. Podobno w lutym 2011 roku, kiedy za sprawą ostrego zapalenia płuc artystka przeżywała ostatnie chwile swojego życia w dolnosaksońskim Wolfenbüttel, w Bytomiu doszło do metafizycznego zjawiska. Dawne mieszkanie Karin – to przy Piłsudskiego – pełniło wówczas rolę baru z wystrojem poświęconym sławnej bytomiance. I właśnie w lutym tegoż roku oprawiony w szkło portret Karin Stanek spadł na podłogę i potłukł się. Kiedy smucimy się z powodu odejścia muzyka, najczęściej znajdujemy pocieszenie w słowach „na szczęście została nam muzyka”. Tak, został nam potężny fragment polskiej muzyki rozrywkowej, mnóstwo emocji i historycznych już wspomnień o prostej dziewczynie z Bytomia, która nie bała się chodzić w spodniach i grać na gitarze.