Zbigniew Markowski
Na wielkanocnym stole
Wielkanocny stół dawnego Śląska zastawiony był obficie i różnorodnie. Nic w tym dziwnego: wszyscy cieszyli się z zakończonego (na ogół biednego) przednówka licząc, iż słoneczna wiosna przyniesie obfite zbiory z ogródka oraz z pola. Odstawiano więc na bok potrawy postne i praktycznie już od Palmowej Niedzieli sprzątano, gotowano, pieczono, wędzono, by Wielkanoc wypadła godnie.
Na pierwszy ogień szły wypieki: chleb drożdżowy, specjalne plecionki (chałki) z posypką na wierzchu, czasem słodkie bułki. Opolszczyzna słynęła z szołdrów – niewielkich chlebków, w których gospodyni zapiekała niewielkie kawałki kiełbasy albo szynki. Pieczywo to nie tylko z ochotą zjadano, ale obdarowywano nim także chłopców chodzących po wsiach z dyngusem. W bogatszych górnośląskich domach pojawiały się kołocze z właściwym dla wielkanocnej tradycji makiem, mak gościł także na specjalnych plecionych wieńcach chlebowych. Zdarzały się również serniki, ciasto z posypką lub lukrowane baby – w odświętny sposób barwione szafranem i doprawione migdałami. Jako ostatnie do wielkanocnego kanonu, już w połowie XX wieku dołączyły ciasta z jabłkami. W XIX wieku pojawiły się formy do pieczenia: baranki oraz zające. Wielkanocne wypieki to najstarsze (obok tradycji związanych z jajami) obyczaje kultywowane na Śląsku. Ostateczny zestaw potraw zależał zresztą od zasobności konkretnej rodziny. Podobnie jak w całej Europie, bogacze objadali się ponad ludzką miarę: polska magnateria ucztowała – na przykład – już na długo przed świętami nie zwracając uwagi na obowiązujący post i naginając go do własnych zachcianek kulinarnych.
Wielkanoc także na Górnym Śląsku kojarzyła się z wędlinami, mięsami, jajami oraz chrzanem. Najczęściej gotowano szynkę i przygotowywano dobrze przyprawione kiełbasy. Ubodzy mięso zastępowali jajecznicą czy jajecznikiem, zamiast kawy prawdziwej pili zbożową, rolę herbaty odgrywał tak zwany swojski tyj czyli mieszanka własnoręcznie zebranych ziół. W rodzinach najbogatszych stół zastawiano pieczonym prosięciem, roladami, pieczenią, schabem. Średnio zamożni na ogół wybierali przeróżne potrawy z królika: od combra po pasztet. Zamiast królika można było także raczyć się pieczoną kurą (lub – z okazji święta – kogutkiem), względnie karminadlami czyli mielonymi kotletami wieprzowymi z dodatkiem śledzia. Zawsze starano się o bogactwo dodatków, wśród których do początku XX wieku dominowała kasza (zastąpiona później przez ziemniaki) oraz kluski, smażona marchew, kapusta modra lub kiszona. Po I wojnie światowej na śląskim stole wielkanocnym pojawił się żur: obowiązkowo okraszony jajkiem, w towarzystwie białej kiełbasy czy solidnego kawałka boczku. Zwyczaj świątecznego spożywania żuru stał się z czasem filarem kulinarnej obyczajowości i wprowadził podział na żury skromne (zwane postnymi) oraz żeniate, obfite w kaloryczne dodatki. W czasie świąt jedzono dużo i bardzo powoli. Śniadanie przeciągało się często niemal do obiadu, obiad trwał do samego wieczora. A trzeba było jeszcze zjeść ciasta, baby i desery – na przykład bardzo popularną szpajzę (piankę) obowiązkowo zaprawioną cytryną.
Prawdziwym fetyszem świąt były jajka. Nie tylko potrzebowano ich do święconki czy posiłku, ale używano do celów specjalnych. Opolszczyzna miała swoje jajeczne zawody polegające na stukaniu się jajkami. Wygrywała ta osoba, której jajo wytrzymało uderzenie innego jajka. Śląsk ze stukania się jajkami zrobił festiwal przesądów: spośród panien na wydaniu męża miała najszybciej znaleźć ta, której jajo wytrzyma najdłużej takie zawody. Nawet skorupki z poświęconych jajek miały swoją magiczną moc: jeżeli podano je kurom, te lepiej się niosły, po rozsypaniu w kątach domostwa odstraszały myszy i szczury, skorupki zakopane w ziemi gwarantowały dobre plony. Ale i pozostałe potrawy przydawały się do nietypowych zastosowań. Kawałki świątecznego ciasta serwowano bydłu jako dodatek do paszy, poświęcone kiełbasy otrzymywały psy i koty, co miało ochronić je przed wścieklizną.