Zbigniew Markowski
Panna Maria: Śląska osada w Teksasie (1854)
Samochodowe radio gra coutry, droga jest porządna, wygodna i wiedzie z San Antonio aż do Zatoki Meksykańskiej zwanej przez tubylców Morzem Corteza. Na pięćdziesiątej mili od granicy miasta świętego Antoniego, zaraz za malutkim urzędem pocztowym z białej cegły, trzeba skręcić w lewo. Jest zresztą odpowiedni drogowskaz. Potem jeszcze jakieś pięć mil przez krainę, w której wszyscy kochają pick-upy i jesteśmy na miejscu. Wita nas ograniczenie prędkości do 40 mil na godzinę, choć nie za bardzo wiadomo po co. Na pewno nie z powodu tłumu klientów walącego do sklepu spożywczego z lewej. Spożywczy jest jak kiszka: pięć metrów odrapanej elewacji frontowej i pięć razy tyle długości; długość wypełnia jednak kawał historii Teksasu: ktoś przed stu laty wzniósł domek z kamienia, potem co jakiś czas dobudowywano kolejny kawałek tego architektonicznego jamnika. Można założyć się z każdym o wszystko, że w spożywczym da się bez problemu kupić także gwoździe. Gdyby to handlowe coś stało pod Strzelcami Opolskimi, byłoby obiektem szyderstw i powodem do wstydu.
Tych kilkunastu domów nie można nazwać ani miastem, ani wsią, ani nawet osiedlem. Najbardziej odpowiednim słowem będzie chyba „osada”. Osada pokazuje wszystko to, co najgorszego może zaoferować amerykańska prowincja: rozwalony w kawałki dach, sterty rur do niedokończonej instalacji, zardzewiały kontener, rośliny spalone słońcem i grunt na którym najeźdźcy z obcych światów najprawdopodobniej testowali broń laserową. Jest parterowa szkoła z płaskim dachem, która mogłaby pomieścić około 40 uczniów, gdyby tylko ktoś w tej mieścinie aż tyle dzieci umiał znaleźć. Oficjalnie mieszkają tutaj 92 osoby czyli o połowę mniej niż w roku 1854, gdy osadę zakładano. Wszystko jest typowe: wystawy zardzewiałego sprzętu rolniczego, domy na pustakach, nawet kościół jest taki jak wszędzie, nieco meksykański – tam też często świątynie malują na biało. Do Meksyku zresztą mamy bardzo blisko – tylko 150 mil w linii prostej. Jeśli ktoś uważa, że miejscowy Instytut Historyczny to wyjątkowy rarytas, jest w błędzie. Każda szanująca się prowincjonalna osada w USA posiada taką organizacje: a to pamięci Indian, a to Kolumba, a to prezydenta, który podobno przejeżdżał tędy na konwencję, o której już nikt nie pamięta. Dopiero detale zaczynają zastanawiać. Obok obowiązkowych flag amerykańskich gdzieniegdzie powieszono także biało – czerwone. Na posesjach niekiedy pojawia się element pomalowany jeszcze dziwniej: na żółto i na niebiesko. Tak się bowiem dziwnie składa, że to zbiorowisko podejrzanych konstrukcji z blachy falistej, slidingu i teksaskiego kurzu jest najprawdziwszym miejscem historycznym. Punktem, gdzie założono pierwszą polską osadę na amerykańskiej ziemi, obszarem w którym emigranci mówili po polsku. Właściwie – po śląsku.
Nie byłoby jednak śląskiej emigracji do Ameryki, gdyby nie dwa istotne wydarzenia historyczne. Pierwszym była rewolucja, która rozpoczęła się w 1835 roku. W tym czasie Teksas stanowił część Meksyku, co w warunkach wciąż napływających kolejnych fal imigrantów pochodzenia europejskiego musiało rodzić poważne konflikty. Meksykańskie władze niechętnym okiem patrzyły na rosnący w siłę ruch separatystyczny osadników i starały się ograniczyć ich prawa. Rok później doszło do słynnej bitwy o Alamo, która – choć zakończona śmiercią niemal wszystkich 200 obrońców – zatrzymała wojska meksykańskiego generała Santa Any. Dzięki temu powstać mogła niezależna Republika Teksasu, która w 1845 roku zgłosiła swój akces do Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej zostając w krótkim czasie 28. stanem. Nieprawdą więc jest, że teksańscy emigranci przed 1835 rokiem trafiali do Stanów: osiedlali się na terenie Meksyku, później – Republiki Teksasu, dopiero od 1845 roku w USA. Wejście w skład Stanów Zjednoczonych otworzyło ziemie te dla kolejnych fal emigracyjnych, które miały wkrótce przybyć. Drugim czynnikiem umożliwiającym przepływ ludzi z kontynentu na kontynent było uwłaszczenie chłopów w państwie pruskim. Prusy (w odróżnieniu od Rosji i Austrii) proces ten przeprowadzały bardzo powoli, trwał on kilkadziesiąt lat. Najpoważniejszymi etapami były: zniesienie poddaństwa chłopów w 1807 roku oraz umożliwienie zawierania umów wywłaszczeniowych od roku 1848. Wcześniej – mimo najszczerszych chęci – legalnej emigracji być nie mogło, chłop bowiem najnormalniej w świecie nie mógł opuścić swojego miejsca zamieszkania. Zmiany własnościowe na pruskiej wsi bardzo szybko ujawniły głód ziemi: chłop był co prawda wolny, ale z realnymi możliwościami utrzymania rodziny musiał sobie dopiero poradzić. Dwa czynniki uzupełniały się wręcz idealnie: Teksas miał mnóstwo ziemi, której brakowało w Europie.
W takich czasach żyć przyszło rodzinie karczmarza Moczygemby z Płużnicy Wielkiej pod Toszkiem. Wśród ośmiorga dzieci oczkiem w głowie familii był urodzony w 1824 roku Leopold, któremu udało się zrobić szybką karierę w ponadnarodowych strukturach kościelnych: święcenia przyjął we Włoszech, szybko skierowano go Nadrenii. Wśród problemów, z którymi borykał się wówczas niemiecki kler istotna była sprawa posługi duszpasterskiej dla emigrantów na kontynencie amerykańskim. W San Antonio urzędował już wówczas biskup opiekujący się niemieckojęzyczną częścią osadników, to on wysłał do swoich kolegów w Europie apel z prośbą o przyjazd kolejnych duchownych. Franciszkanin Leopold Moczygemba odpowiedział na list czynem: po prostu w 1852 roku pojechał do Teksasu. Posługę sprawował w parafiach New Braunfels, Fredericksburg i Castroville nie mogąc wyjść z podziwu dla obfitości ziemi niczyjej. O tym pisał rodzinie w listach, które wkrótce przerodziły się w słowa zachęty do emigracji. Pod wpływem księdza sformowano pierwszą, liczącą około 150 osób grupę, która w 1854 roku opuściła wsie (z okolic Toszka oraz Strzelec) i udała się za ocean. Wśród osadników było czterech braci Leopolda, wielu dawnych sąsiadów czy znajomych. Wyprawa przypominała prawdziwą epopeję. Do Bremy dojechali pociągiem, tam wsiedli na statek „Weser”, który po dwóch miesiącach rejsu zacumował w porcie Galveston. Ostatnie pół tysiąca kilometrów przypominało piekło: dużą część drogi emigranci pokonali pieszo, bo nie zawsze udawało się wynająć wozy od wciąż mieszkających tu Meksykanów. W okolice San Antonio dotarli przed świętami Bożego Narodzenia: akurat na mszę wigilijną odprawioną przez brata Moczygembę.
Na miejscu wielu doświadczyło rozczarowania, księdzu Leopoldowi zgłaszano pretensje. We wspomnieniach przewijają się opisy wysuszonego pustkowia zarośniętego jedynie wysoką trawą, węży grzechotników i poczucia beznadziei. Wszystko trzeba było budować od zera. Emocjom trudno się dziwić, bo decyzja o wyjeździe wiązała się z bardzo poważnymi konsekwencjami: podróż kosztowała majątek, za sobą wyjeżdżający nie pozostawiali nic – dom i (ewentualnie) ziemia były przecież już sprzedane. Co gorsza, przywiezione w poczuciu optymizmu ziarno spod Strzelec Opolskich nie chciało wschodzić na wypalonej słońcem ziemi. Z czasem nadeszły jednak kolejne fale przybyszów spod Opola. Szacuje się, że teksaska emigracja zapoczątkowana listami Moczygemby liczyła w sumie około 2300 osób. W osadzie Panna Maria pozostali najwytrwalsi, w okresie swego największego rozwoju mieszkało tam kilkaset osób. Po kilku latach, w wyniku niesnasek między księdzem Leopoldem a śląskimi osadnikami, kapłan opuścił Teksas, by poświęcić się pracy wśród – tym razem – polskiej emigracji. Pracował w okolicach Nowego Jorku oraz w stanie Winconsin, gdzie powołał do życia pierwszą polską szkołę na kontynencie. Do historii przeszedł jako nestor polskiego duszpasterstwa w Stanach Zjednoczonych. Osada Panna Maria także przeszła do historii, choć wokół pojawiały się (i czasem znikały) miejsca oznaczone na mapach jako: Częstochowa, Kościuszko, Pułaski, Jadwigowo czy Kotula. Do dziś mieszkają w Pannie Marii potomkowie osadników z połowy XIX wieku. Noszą nazwiska: Jainta, Piegza, Korus, Dziok, Moczygemba, wciąż potrafią mówić piękną śląską gwarą i pokazać całkiem bogaty repertuar wokalny: od pieśni religijnych po “Szła dzieweczka”. Teksaskich Ślązaków można spotkać także i w Polsce: ich wycieczki szczególnie upodobały sobie koszęcińską siedzibę zespołu „Śląsk” oraz pielgrzymki na Górę Świętej Anny. My także możemy ich odwiedzić, choćby wirtualnie – w końcu opis Panny Marii z początku niniejszego tekstu powstał na podstawie Google Street View.